sobota, 28 lutego 2009

Nazbierało się

Nazbierało się, nie było trochę internetu, więc może część streszczę. Nie będzie chronologicznie, ale to nie szkodzi.

Mangadziaw u Ganzorików
Przygotowania do Cagan Saar, wiadomo, zaproszenia na gościnę wiadomo, ale nie spodziewałam się 3dniowego zaproszenia przez rodziców jednego z naszych chłopców. Bardzo mi się miło zrobiło, ale wiadomo, pojechać nie bardzo; jedna gęba więcej do jedzenia i picia, jedna więcej krząta się po jurcie, poza tym Inchtur był chory i ktoś musiał być na w razie czego, zresztą Dyrektor od razu powiedział, że nie no i już nie było wątpliwości. Ponieważ Ganzorik (lat 19) ma bardzo dobre serce, postanowił zabrać ze sobą najmniejszego z naszych chłopców, który by zupełnie nie gdzie nie pojechał i zupełnie nikogo by nie odwiedził, bo zupełnie nikogo nie ma. Radość tego małego 7latka, była tak wielka, że ciężko było się na niego spojrzeć i nie uśmiechnąć, ech, fajowo.
Chłopaki wrócili już cali i zdrowi i nawet prezent mi przywieźli, i Mangadziaw, jest tak szczęśliwy, jak chyba nigdy przedtem.

Wypad za miasto-pożar

W piątek (27.02) Gosia i Rafał (polskie małżeństwo, misjonarze)zabrali nas (Iwonę, Czarka i mnie)na wypad za miasto. Pojechaliśmy do pięknej doliny, skąd rozpoczął się nasz mały spacer. Po chwili Iwona z Czarkiem poszli inną drogą a Gosia, Rafał, ich syn Zbyszek i ja, poszliśmy inną. Po pewnym czasie się spotkaliśmy, i opowiedzieli nam, że ktoś za nimi idzie, i faktycznie, szedł. Szedł za nimi typowy mongolski pasterz, którzy za górką miał stado. Ciekawy kto dobrowolnie chodzi po górach, poszedł za białymi twarzami. Spotkaliśmy się, pozwolił na wspólne zdjęcie, zamieniliśmy kilka zdań i każdy poszedł w swoją stronę. Kiedy było już widać parking, na którym stała nasza maszyna, podziwiałam jak z dachu pobliskiego budynku unosi się para (jak się później okazało, dym). Kiedy siedzieliśmy już w samochodzie, zaniepokoiło nas zamieszanie, wynoszenie rzeczy, noszenie wody, ziemi, piachu... Rafał poszedł się zapytać co się dzieje, okazało się, że potrzebują pomocy. Pali się, nie umknęło to uwadze. Budynek drewniany, ogień szybko się rozprzestrzeniał, pomogliśmy wynosić rzeczy, nosić wodę, gaśnice nie działały... doceniam kurs KSRG. Kiedy paliło się na dobre, pobliskie jurty (turystyczne)okazały się niebezpiecznie blisko, zaczęła się ewakuacja jurt. Nie muszę chyba dokładnie opisywać, w jakim stanie była właścicielka, kiedy palił się dobytek całego jej życia. Nie wiele zrobiliśmy, może dało by się więcej, ważne że nikomu się nic nie stało.Chciałam zostać do końca, nawet jak już przyjechała straż pożarna, ale nie byłam przecież sama, nie swoim samochodem. Usprawiedliwiałam się późniejszą modlitwą, ale i tak chciałam zostać do końca. Nigdy, jako harcerze, strażacy, ratownicy, nie powinniśmy zostawiać tak sytuacji, jak zostawiłam ja. Przez myśl chodziło mi jednak to, że jak powiem, że zostanę, to oni też zostaną i nie będzie im się to podobało... eh... do dzisiaj mi to leży, gdzieś na wątrobie.
Służba ma przecież trwać do końca, ta za którą się nie dziękuje. Ma trwać, mamy czuwać! Mamy służyć, o braci harcerska, powiedzcie, że myślicie podobnie...

Taksówka
Również wczoraj, wieczorem, poszliśmy na pizze, do miasta, z okazji minionych urodzin Czarka. Lucyna- polska nauczycielka, Iwi, Czaris no i ja. Spędziliśmy miło czas, po czym taksówką (znów trochę w brew mojej woli) pojechaliśmy do szkoły, skąd odebrał nas Fr. Pol (też trochę wbrew mojej woli). No, ale o taksówce miałam pisać, więc taksówkarz, pan inżynier, mówił biegle po angielsku a także po rosyjsku, niemiecku i po polsku. Był w Gdyni i w Gdańsku. Wziął jedyne 2.500 tugruków, a powinien przynajmniej 5.000. Bardzo było miło i sympatycznie. Polecam taksówkę nr 2629.

o Cagan Saar- w skrócie
To po prostu trzeba przeżyć! Ciężko opisać tradycje, rytuały, gesty, które się pojawiają, które są istotne, ważne... Dopiszę więcej, przy zdjęciach w galerii (zdjęcia za kilka dni).

Pochwalnie o dzieciach
Eh, to miał być długi wątek, ale będzie zwięzły.
Jedynie na kilka dni wyjechały do bliskich, krewnych i znajomych, zrobiło się cicho i pusto. MASAKRA! Najlepiej to bym zadzwoniła do każdego po kolei, i zapytał się czy jest już w domu, czy zastał rodzinę, czy jest ciepło, czy jest jedzenie, prezenty, łóżko? Umyte zęby, przebrana piżama... chyba wiem jak się czują rodzice wysyłając dzieciaka na pierwszy biwak. No, ale dzięki Bogu, część już wróciła, jutro wróci więcej.
Miało być pochwalnie, i też miało być długo, ale krótko będzie, nasze dzieciaki są naprawdę super, wspaniałe.

Ciśnie się na palce jeszcze kilka spraw, ale nikt tego nie przeczyta, więc może jednak pozostawię, to tylko dla siebie.


Zdrowa, nie tęsknię, trochę się lenię, zadowolona. Kochająca, raczej uśmiechnięta, trochę rozdarta, tęskniąca za adrenaliną i przygodą, Wasza tucha.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Pięknie napisany tekst, jak sprawozdanie "ubrane" w odczucia autorki.
Tak niewiele godzin, a tyle wydarzeń niespodziewanych (miłych dla wędrowców i tragicznych dla pogorzelców), jednym słowem samo życie.
Fajnie piszesz Pani Marto.

Pozdrowienia najserdeczniejsze z Gór .....
Czytelniczka

Marta Bejm pisze...

heh, dziękuję.

Unknown pisze...

Oj oj ja czytam Martuś ;)